sobota, 3 października 2015

Transgraniczny mimo wszystko

Dwa tygodnie bez normalnego trybu treningowego, trzaski ze zdrowiem i problem z łydką - tak wyglądały moje "przygotowania" do 42. BIEG TRANSGRANICZNY "DOLINĄ DOLNEJ ODRY".


O swoich problemach już pisałem wcześniej. Generalnie sam start w moim "domowym" biegu do końca stał po dużym znakiem zapytania. I już nie chodziło o brak treningów, a bardziej o łydkę, która dokucza mi od 2 tygodni. Na dobre w ostatnich dniach zmieniło się tylko to, że chodząc czy biegnąć truchtem nic mnie nie boli, gorzej jest jednak przy próbie szybszego biegu. Każda próba przyspieszenia (bieg z palców) kończy się szybciej niż zaczyna. Ból uporczywie powraca.

Tak też było dziś rano.

Rozgrzewka z rana (3.44 km) na trasie biegu w wolnym tempie dała mi odpowiedź na pytanie: czy w ogóle dam radę pobiec. Spokojne tempo - zero bólu, dobre samopoczucie więc decyzja mogła być tylko jedna - lecimy! :)

Później szybki powrót do domu (plus biegu w swoim mieście) zmiana koszulki na suchą, łyk wody + banan i wracam w okolice startu. Niestety, próby szybkich odcinków kończą się bólem łydki. Rozciąganie, masowanie nic nie daje - czyli już wiadomo, że nie będzie walki na maxa na trasie, a celem podstawowym będzie dobiegnięcie do mety bez zrobienia sobie jeszcze większego kuku :/

Początek spokojny - bez szarpania tempa, a po 1-2 km biegu wpadam w swój rytm. Zamierzam trzymać go do końca, nie zależnie od tego czy mam kogoś przed sobą "na wyciągnięcie ręki" czy gdy ktoś mnie wyprzedza. Robię po prostu swoje.

W okolicy półmetka krótki, ostry podbieg i pierwsze oznaki braku treningów w ostatnim czasie. Wyraźnie zaczyna mi brakować mocy. Ale co zrobić? Zatrzymać się przecież nie zatrzymam, do marszu nie przejdę ;) Lecę dalej.

Po wbiegu do lasu krótka wymiana zdań z Krzysiek Jazem i lecę dalej. Znajomość trasy zdecydowanie pomaga. Wiem, co mnie czeka za każdym zakrętem więc zgodnie z planem nie próbuję na siłę trzymać się gości przede mną. Po cichu liczę na to, że za swoje harce zapłacą w końcówce. I tak faktycznie się dzieje.

Im bliżej mety tym bardziej ekipa gaśnie. Po 10 km zaczyna się mijanka.

Końcówka to znów ostry podbieg. Przed metą, przede mną jest już tylko jedna kobietka. Szczerze mówiąc brak mocy i ból nogi sprawia, że psycha pomału siada: dobra, nie gonię jej! Ale jak się okazuje i ona traci w końcówce moc, więc biegnąć swoje mijam ją tuż przed kreską. Jak się później okazało ten jeden zryw daje mi nagrodę rzeczową :) bo w tym roku, by przyspieszyć całą ceremonię - wcześniej odbyło się losowanie miejsc, które będą nagradzane :) (Do kieszeni wpada bon do Decathlonu :) )

Ostatecznie na mecie melduje się na 23. miejscu  OPEN i 6. w kategorii. A po sprawdzeniu wyników okazuje się, że laska, którą wyprzedziłem to Steffi Kara (1979) ze Schwedt, która okazuje się nr 1  wśród kobiet :)

W oczekiwaniu na dekorację raczymy się izotonikami (Lech i Tyskie). To, że nabywamy je w Gartz to jedna ciekawostka, druga i to już trochę większa to, fakt, że na butelkach są ... niemieckie etykietki. Jak się później dowiedzieliśmy browar rozlewany jest w Germanii na polskiej licencji. I to nie żadna wmówka, czy sugestia etykietką - w smaku piwo było o wiele lepsze niż to jakie można kupić u nas w Biedronce czy innej Żabce ;)


Summa summarum impreza na plus - choć niepokojący jest ten utrzymujący się bół łydki :/ Do lekarza zawsze mi daleko, bez biegania ciężko mi wytrzymać nawet dzien czy dwa a właśnie te dwie opcje wydają się być w tym momencie najrozsądniejsze :/ Jutro jeszcze jednak wybieram się do Zatoni Dolnej, do Doliny Miłości na LoveRun 5 :)

1 komentarz: